Wstałam o czwartej rano by wspiąć się na najwyższy szczyt aklimatyzacyjny Poll Hill. Tej nocy nie spałam prawie wcale. W bazie dużo osób każdy jakoś nie spał a to trzaskały drzwi z toalety a to ktoś głośno chrapał. Kiedy budzik zadzwonił to już byłam po porannej toalecie.
Czwarta rano to prawie noc. Moje ciało śpi. Rozruch jest ciężki. Nie potrafię się obudzić. Wszyscy którzy zdecydowali się iść tego poranka na szczyt mam wrażenie, że mnie mijają bez problemu. Tylko ja ciągnę się jak żółw. Jest mi wstyd bo wyprzedzają mnie osoby dużo starsze wiekiem. Przystaję cały czas nie daję rady. Myślę, że już nie chcę tego kontynuować. Pot kapie mi z czoła. Mam ochotę płakać. Nie chce mi się iść. Nogi mi odmawiają posłuszeństwa
głowa szaleje wszystko mówi nie. To nie jest ci potrzebne. I co chcesz udowodnić. Po co to robisz? Przystaję i oglądam się za siebie zaczyna świtać a ja o świcie powinnam być na szczycie. Nie zdążę więc i tak nie warto. Znów przystaję. Nie umiem się zmusić. Mięśnie mi się trzęsą. Koniec.Chcę wracać.Zatrzymuję się, jakiś anglik idzie za mną widać jest dobrze zbudowany wysoki umięśniony i oblany potem od stóp po głowę. Uśmiecha się i mówi”Jeszcze pewnie chwila i będzie jasno chodź nie może nas zabraknąć na szczycie.” Idziemy.
Sapiemy dosłownie jak dwie lokomotywy.Jeszcze chwila widzę szczyt. Jesteśmy.Gratulujemy sobie wzajemnie.Lekko się przytulamy i każdy jakoś nagle idzie w swoją stronę. Słońce budzi świat do życia spoglądam na ten spektakl i czuję dumę i radość.Na szczycie ktoś sprzedaje herbatę kupuję ciepła i pyszna jak nigdy dotąd. Słońce oświetla wysokie siedmiotysięczniki. Co za widok.Nie mogło mnie tu zabraknąć. Oddycham całą piersią. Oczy przeżywają ucztę a głowa już nic nie myśli. Długo rozkoszujemy się tym widokiem.
Nikomu nie chce chce się schodzić w dół. Trzeba jednak wracać. Czeka mnie kolejne wyzwanie.
Jemy śniadanie i dalej w drogę przede mną kilka dobrych godzin marszu. Dziś mam naprawdę kiepski dzień. Nie daję rady iść. Bolą mnie nogi bardzo. Nawet widoki mi tego nie rekompensują. Schodzimy ciągle w dół. Jaki ma sens wychodzić w górę skoro teraz zejdę na sam dół. Jestem zła sama na siebie. Nie wiem jak to mam pokonać. Nie radzę sobie dziś nic a nic. Mój przewodnik spokojnie prosi mnie żebym szła wolno.Widzi mój kryzys. Ostatnimi siłami uśmiecham się do niego. Jeszcze dwie godziny i będziemy. Dwie godziny? Prawie dwie i jesteśmy. Szukamy dla nas noclegu.Nie ma, wszystko zajęte.
Musimy iść dalej kolejną godzinę.Słońce już opada w dół.Jestem zła sama na siebie.To jest parszywy dzień. Niech się skończy już mam dość. Dochodzimy do kolejnej wioski. Cisza jakby świat się tu zatrzymał. Jest nocleg. Piękne miejsce. Taki spokój. Spoglądam w dal a majestat gór sprzyja mojej głowie.Zjadłam kolację coś się dzieje z moim apetytem. Nie czuję głodu. Zmuszam się żeby coś zjeść. Ze mną razem jakaś grupa Brytyjczyków i jeden samotny Szwed. Ogrzewam się przy piecu który zawsze rozpalany jest wieczorem. Na chwilę załapałam Internet wiadomość od Szymona trenera.Skarżę się, że mi ciężko dostaję słowa wsparcia.
Decyduję się iść szybciej spać. Cisza mnie zasypia.
Rano budzi mnie rżenie konia. Pasie się w ogrodzie.Wychodzę z pokoju cisza jakby nikt tu nie istniał. Góry budzą się do życia. A ja czuję że mam lepszy dzień. Może się wyspałam. A może odpoczęłam. Może, może, może… Jem śniadanie.Dwa jajka dwa tosty i herbata. Nienawidzę jajek. Kiedy ostatnio byłam w Himalajach było podobnie. Zmuszam się żeby coś zjeść. Piję ciepłą herbatę. Dobrze mi zrobi.
Idziemy słyszę. Zaczyna padać poranny deszcz. Mimo to ruszamy. Dziś jakby lepiej.Jakby świat był bardziej kolorowy.
Obserwuję to co mnie otacza.Niekończące się karawany osiołków, które mają na sobie ciężkie jak diabli różne towary. Ryż,butle z gazem wszystko co potrzebne tubylcom do przetrwania na wysokości.
Idę spokojnie bez szaleństwa bo upał jest nie do zniesienia. Spotykam rodzinę która mówi po polsku ale nie mieszkają w Polsce.
Wspomagają mnie filtrem na słońce 50 czuję wdzięczność bo moja 30 już nie działa. Szybko smaruję ręce i twarz. Boję się,że za późno. Czuję jak mnie piecze wszędzie.
Robimy krótką przerwę. Przewodnik uświadamia mi problem z noclegiem.Jest festiwal ich święto a na dodatek sezon. Znów szukamy noclegu.Nikt nie chce wynająć pokoju dla jednej osoby. Wolą oddać pokój grupie.
Wreszcie jest.Nogi mnie bolą jak docieramy do bazy. Marzy mi się kąpiel. Płacę 1600 rupi za prysznic .Nic mnie to nie obchodzi. Chcę się wykąpać.
Gospodyni domu szykuje dla mnie zupę.Mam wrażenie że to z torebki taka nasza chińska. Ale zjadłam. Rozglądam się do dokoła.
Jestem w ich domu. W ich kuchni. Starszy Pan obiera bambusa.Kobieta krząta się w kuchni.
Jak oni żyją myślę. Mam wspaniały dom, piękną kuchnię wszystko dostępne co potrzebuję.
Siadam na ławce w drzwiach okazuje się mała dziewczynka.
Siedzi na pupie. Nie, nie ona się na niej porusza .Przekładając pośladki na prawo i lewo sunie w moją stronę. W rączkach ma niedowład. Ale radzi sobie wspaniale. Zatrzymuje się ze złą miną. Swoimi małymi niespełna sprawnymi rączkami usiłuje uderzać w liść kwiatka. Płatki się rozsypują na jej skrzyżowanie nóżki.
Łzy mi lecą po policzkach. Ja narzekam że mnie bolą. Ja nie umiem dalej iść do miejsca, które sobie wybrałam.
Co mam w tej głowie?
Ona spogląda mi w oczy. Widzę w nich dziecko, które nigdy nie będzie miało takiej szansy. Łzy ciekną mi po policzkach. Nic już w mojej głowie nie będzie takie samo.Tego dnia zmieniło się wszystko.