Kiedy zbliżała się moja podróż do Lwowa, jak nigdy, czułam coraz większą ekscytację.
Wracam tam gdzie zostawiłam moje serce i moją podróżniczą duszę.
Pewnie Lwów nie jest moją pierwszą miłością, ale wiem już teraz, że jest tą, przy której wszystkie inne miłości stają się nie istotne.
Kocham to miasto od pierwszego zauroczenia. Kocham każdy skrawek ziemi, jego historię, cudownych uśmiechniętych ludzi, ale teraz także kocham jego zapach.
Kiedy dotarła do mnie informacja, że Lwów ma połączenia lotnicze z Wrocławia, moja radość nie miała końca. Oczywiście spowodowane to było tym, że w krótkim czasie bez stania w długiej granicznej kolejce jestem w stanie znaleźć się w tym magicznym miejscu.
Po godzinie lotu jestem na miejscu wypoczęta zrelaksowana.
Przed lotniskiem kłębi się tłum taksówkarzy, nie zastanawiam się długo, nie negocjuję ceny wiem, że pewnie powinnam, ale nic dla mnie nie jest tak ważne jak znaleźć się w hotelu i poczuć w końcu klimat tego miasta. Przesympatyczny taksówkarz opowiada mi o życiu we Lwowie, pracy, ludziach trochę problemach, ale jego uśmiech nawet mnie onieśmiela. Czuję się jakbym była tutaj zawsze i wyjechała tylko na chwilę. Spoglądam za okno mijamy zamek Potockich wtedy wiem, że już blisko celu, oczywiście zamek muszę zobaczyć bo wygląda okazale. Szybko odwracam wzrok na taksówkarza uśmiecha się i mówi – jesteśmy. Biorę głęboki oddech i znów wiem, jestem szczęśliwa.
Lokuję się w pięknym hotelu w Centrum miasta Central Hotel, gdzie w recepcji uśmiechnięta dziewczyna potwierdza moją rezerwację. Drewniane skrzypiące schody prowadzą mnie do pokoju.
Otwieram drzwi i uśmiecham się do siebie szczerze, bo to przecież Lwów, tutaj zawsze jest dobrze jak w domu.
Na parterze hotelu znajduje się restauracja w której jedzenie oczywiście pyszne jest jak w każdej chyba Lwowskiej restauracji. Tutaj nie można trafić na złe jedzenie tutaj wszędzie jest pysznie.
Hotelowa restauracja podaje wszystko co tradycyjne przyrządzone w znakomity sposób.
Mnie jak zwykle przykuwa uwagę wystój restauracji. Rozglądam się i czytam, i czytam, i czytam …
Wszystko co napisane było na ścianach to motta życiowe, które jakże ważne są w moim życiu.
Magia pomyślałam, a może nie to po prostu Lwów.
Tego wieczoru czekała mnie jeszcze jedna uczta tym razem duchowa. Bo przecież być we Lwowie i nie pójść do Opery Lwowskiej, to jak być w Paryżu i nie widzieć wieży Eiffla.
Opera jak zwykle licznie przyciąga turystów oraz miłośników nie tylko wybornej muzyki ale sztuki przez duże “S”.
Przebijam się przez tłum ludzi aby dostać się do kasy, ktoś próbuje sprzedać jeden bilet przed wejściem, czuję się jak przed kantorem w latach PRL kiedy tzw “koniki” sprzedali waluty tudzież inne rzeczy sprowadzone z zagranicy. Podchodzę do kasy i dowiaduję się, że biletów na dzisiejszą operę brak. Pytam ponownie, ale z niezmienną miną pani odpowiada brak z uporem maniaka pytam znów i znów otrzymuję tą samą odpowiedz. Odchodzę od kasy kompletnie nie rozumiejąc sytuacji, ale jednocześnie pełna zdumienia i zrozumienia przecież to słynna Opera Lwowska czego się spodziewałam. Każdy chce zobaczyć to magiczne przedstawienie, czy też jest koneserem sztuki czy też nie. Pobyt tam sprawia, że na chwilę zamykają nas w książce i stajemy się jej częścią zapominając o rzeczywistym świecie.
Kiedy tylko uświadomiłam sobie, że mam jeszcze parę minut aby coś zrobić zobaczyłam uśmiechniętą kobietę kasującą bilety, nigdy się nie poddaje zawsze walczę do końca i kiedy tylko wiem, że zrobiłam wszystko i nic się nie da więcej odpuszczam, ale tym razem byłam w połowie drogi. Po krótkiej, ale rzeczowej wymianie zdań wpuszczają mnie na górny balkon. Pani usadawia mnie na schodach na dosłownie sekundę przed rozpoczęciem muzycznej uczty. A ponieważ muzyka urodziła się wolna czuję się rozluźniona siedząc na górnych balkonowych schodach opierając się o czyjeś oparcie operowego siedziska. Gasną światła, orkiestra przygrywa pierwsze dźwięki a ja jestem w operowym niebie i już nic nie jest ważne nawet te twarde schody.
Oczywiście najwyższej klasy Opera ” Bal Maskowy ” wystawiana była po włosku, a nad sceną dumnie wyświetlano tłumaczenie po ukraińsku, no tak jak się domyślacie pisane cyrylicą.
Oprócz kilku włoskich słów ” amore” , “cara mija”, “bella”, “ti amo per sempre” nie rozumiałam nic nie mówiąc już o tym, że czytanie w dość sporym tempie cyrylicy sprawiło mi wiele kłopotów.
Ale cóż i tak Giuseppe Verdi w trzech aktach przeniósł mnie do roku 1833 kiedy to uśmiercenie Gustawa III przez szwedzkich arystokratów, zrealizowane zostało na na balu maskowym wplatając w to ponadczasowy wątek miłosny. Ktoś cicho drzemał, ktoś się rozglądał, ktoś wychodził i wchodził ale dla mnie scena była tylko jednym punktem zaczepienia.
Tego wieczoru zakończyłam dzień w teatrze piwa by kompletnie zwieńczyć dzień przy szklance wybornego cytrusowego trunku, z nadzieją oczekując następnego dnia.
Poranek rozpoczęłam od wizyty na śniadaniu w słynnej restauracji Baczewski. Tego po prostu nie mogę sobie odpuścić będąc we Lwowie. Baczewski to śniadanie pełne zmysłów kulinarnych począwszy od wysublimowanych smaków skończywszy na wyrafinowanym wnętrzu.
W Baczewskim moje ślinianki szaleją i przenoszę się w nieodkryty jak dotąd smak szampana podawanego do równie wyśmienitej jajecznicy po znakomite naleśniki. I jakby w ogóle nie przeszkadza mi fakt, że dostać się na tak wyborny posiłek trzeba często okupić wielominutowym staniem w kolejce. Bo przecież każdy wie, że na coś wyjątkowego zawsze warto poczekać.
Kraina zmysłów jaką oferuje ta restauracja kusi mnie śpiewem kanarków, które jakby współgrają z muzyką, która co rano serwowana jest wraz z tym wybornym śniadaniem.
Tam mieszają się wszystkie smaki zamknięte w dobrym guście nalewek i pysznych wódek, które od lat stały się już najbardziej poszukiwaną tradycją.
Zaraz po śniadaniu spotykam się z Edwardem.
Tak naprawdę od Edwarda powinnam zacząć cały wpis.
Nie wyobrażam sobie wizyty we Lwowie bez spotkania właśnie z nim. Dlaczego? Edward jest licencjonowanym przewodnikiem po Lwowie, pasjonatem lwowskich tradycji.
Jest, tak uważam, przystojny o pięknych niebieskich oczach i subtelnej męskiej urodzie. Jego szarmancka postawa i nieskazitelne zachowanie powodują, że po prostu chce się przy nim być. I pewnie oddałabym mu natychmiast swoje serce, gdyby nie fakt, że każda z pięciu dziewczyn, które są ze mną teraz obok patrzą na niego tak samo i ku mojej niedoli myślą tak samo. Tak więc szanse moje zmalały jak jeden do pięć. Przychodzi mi się szybko z tym pogodzić i pozostawić moje nie do końca lwowskie, a może jakże lwowskie myśli na wodzy.
Oczywiście Edward urzeka kompetencją i niesamowitym darem przekazywania niesamowitych Lwowskich historii.
To on zabiera mnie do najlepszej Lwowskiej kawiarni przy ul. Ormiańskiej, gdzie sposób podania i parzenia kawy pobudza moje ślinianki.
To Edward opowiada historię człowieka którego, widzę przez okno kawiarni i wiem, że nie można oceniać człowieka po jego szatach. To właśnie Edward i jego historie pokazują, że nie ma przed nim tajemnic na Lwowskich ulicach.
Pijemy kawę i delektujemy się jej smakiem i roztaczającym się zapachem, który przypomina mi dom mojej babci. Kiedy to porankiem parzyła kawę na swoim zapiecku, a zapach unosił się w powietrzu jak obłok i czułam smak lata i smak szczęścia.
Spokojnym krokiem udajemy się w stronę rynku tam każda kamienica tworzy historię, każda uliczka ma swój klimat.
Uświadamiam sobie, że teraz żyją tutaj ludzie, ale każde z tych miejsc ma swoje dramaty, miłości rozstania i powroty.
Kiedyś na tych podwórkach bawiły się dzieci i one też miały swoje życiowe historie.
Zwiedzamy dzielnicę żydowską, dzielnicę austriacką, polską.
Każdy z tych dystryktów jest inny.
Czasem przysiadamy w kościołach różnych wyznań, gdzie Edward pokazuje mi różnice w religiach świata, ale wszystko co mówi uświadamia mi po raz kolejny, iż poszanowanie należy się każdemu bez względu na kolor skóry oraz wyznanie.
Niespiesznie udajemy się na poza centrum, Edward cicho opowiada mi owianą w wielkiej tajemnicy historię czarnej kamiennicy. Mówi szeptem żeby nikt nie słyszał tej niesamowitej historii.
Opowiada historię o smoku Lwowskim? Czy widzieliście kiedyś Smoka ?
No właśnie ta historia rozbawiła mnie do łez.
Prowadzi mnie do miejsca, gdzie znów poczułam uroki dzieciństwa.
Spoglądam na lwowskie podwórka, tak urokliwe,że chciało by się tutaj spędzać dzieciństwo.
Nagle wchodzi prawie do czyjegoś domu, mówię prawie bo dyskrecja Edwarda nie pozwala naruszać zasad. Ale o takich miejscach wie tylko On 🙂 uśmiecham się i znów cieszę się, że kiedyś ktoś postawił Edwarda na mojej drodze.
Cichaczem wymykam się na stojącą na sąsiednim podwórku huśtawkę.
Czułam, że chciałabym tak mocno jednym ruchem poszybować w niebo, chciałabym tak odbić się i zobaczyć to wszystko co działo się na tym podwórku przez wieki, chciałabym odkryć te wszystkie tajemnice które kryje to miejsce. Chciałabym ale jakoś dziwnie czuję, że ktoś na mnie spogląda. Obok mnie huśtają się dwa misie. Czy to możliwe ? Rozglądam się i wiem. Przecież one się nie ruszają, a może jednak mają serca i wiedzą co ja myślę? Przecież to Lwów tutaj każdy ma serce wypełnione miłością. Pomyślałam i puściłam oczko nie wiedząc dlaczego do pilnującego całego podwórka pluszowego psa. On też ma tu swoja rolę i to jeszcze jaką.
Edward co jakiś czas daje odetchnąć i serwuje kolejne niespodzianki, fabrykę czekolady, najlepsze pierogi w mieście. Choć ja ciągle czuję zapach kawy. Zapach ten towarzyszy mi od początku przyjazdu do Lwowa.
Czuję ten zapach za każdym razem kiedy zamykam oczy. Może dlatego, że to właśnie Lwów jak głosi legenda leży na złożach kawy i wydobywa się je z najsłynniejszej lwowskiej kopalni.
A może dlatego, że po prostu Edward co jakiś czas zabiera mnie do miejsca, w których ta kawa po prostu jest obowiązkowym przerywnikiem dnia.
Jakie niesamowite historie można opowiadać sobie przy kawie. Aż sama się dziwię, że do tej pory nie celebrowałam chwili przebywania w towarzystwie tego trunku.
Historie czasów wojny, losy ludzkie, miłości zdrady, ucieczki i powroty to wszystko mieści się w tej małej filiżance aromatycznej kawy.
Nawet nie wiem kiedy znalazłam się w kasynie szlacheckim we Lwowie na ul. Adama Mickiewicza
W czasach do których przeniósł mnie Edward czyli XIX wieku Narodowe Ziemiańskie Końskie bywali tam bogaci ziemianie hodowcy koni.
Taki mały konny “biznes klub”.
Przeniosłam się w bogaty świat tętniący kopytami.
W oddali słyszałam turkot dyliżansów i pięknych ozdobnych dorożek. W nich panów palących cygara i panie w dużych kwiatowych kapeluszach.
A na przyjęciach szampańskie fontanny nie mające końca.
I nie wiem dlaczego nieustannie miałam wrażenie, że ktoś za ścianą w tajemniczy sposób dokonuje podsłuchu. Tajemnicze podwójne drzwi prowadzą na schody którymi kiedyś przemykali się kelnerzy a może i wymykali się szpiedzy.
Edward cicho udaje się na poddasze oczywiście podążam jego śladem jak cień, bo wiem, że tam czeka mnie kolejna nieodkryta jeszcze historia. Trafiamy do biblioteki pełnej starych zakurzonych książek. Pachnie drukarnią. Jest cisza słyszę bicie własnego serca. Wydaje mi się, że tam każda książka opowiada swoją historię. Dotykam tych książek jakbym chciała poczuć ich wnętrze, jakbym chciała za pomocą dotknięcia odczytać każdy wyraz napisany cyrylicą.
Ten zapach kurzu i starego papieru wycisza mnie całkowicie.
Jeszcze nie zdążyłam ochłonąć po poprzednich historiach, a już Edward prowadzi mnie do Pałacu Potockich. Ten wniesiony w latach 1880 budynek robi na mnie ogromne wrażenie. Jego okazałość wymusza na mnie nawet dostojną postawę, bo jak tu skrzywiać plecy kiedy obiema nogami stoję na szlacheckiej ziemi. Pewnie nigdy szlachcianką nie będę, ale kto mi tam zabroni choć na chwilę poczuć blichtr tego świata. Zresztą od dzieciństwa zamiłowanie mam do długich sukien i ozdobnych kapeluszy tak więc kto to wie co w człowieku drzemie.
Powoli zbliża się noc. Jestem zmęczona i padam z sił ale w środku chce mi się biegać jak dziecko. Nie chcę tracić ani minuty z pobytu w tym mieście. Gdybym mogła nie spałabym wcale żeby tylko nie umknęło mi nic co warte jest ciągłej uwagi.
Jeszcze tylko nocne zwariowane szaleństwa w słynnej “Kryjówce”. Wita nas ukraiński partyzant. Wypijam szybko nalany mi kieliszek wódki i grzecznie odpowiadam na zadane mi pytanie o hasło. Nie chcę, aby przez chwilę pomyślał że jestem “moskalem” uff przeszłam. Wchodzę i widzę karabiny, maski gazowe, strzelnice i atmosferę powstańczej armii Ukrainy. Zabawa jest przednia, metrowa porcja kiełbasy snuje się po stole, w oddali patriotyczne pieśni, ktoś przechodzi z karabinem szukając nie swoich. Co chwila słychać strzały z karabinu a na ścianach powstańcze gazety i drogi ewakuacyjne. Co to za miejsce? I zdaję sobie sprawę że przecież nie ma adresu, ale jednak wszyscy wiedzą jak tu wejść.
Najbardziej zadziwiający jest fakt, że aby wejść do środka odczekać musimy swoje w długiej kolejce, a pomimo to z niecierpliwością stoję i już nie potrafię się doczekać żeby wejść do środka. Cóż też mnie kręci myślę ? ale zaraz sobie odpowiadam przygoda, nieznane i ten dziwny rodzaj adrenaliny.
Pobyt we Lwowie dobiega końca ja znów czuję zapach kawy, jego dostojny aromat, idę jak w amoku za tym zapachem.
I już sama nie wiem jaką magię ma to miasto?
Czyżbym zatraciła się bez końca? Edward przystaje uśmiecha się i mówi – to tutaj… Apteka ? Tak to miejsce po słynnej Lwowskiej aptece tworzy teraz klimat doskonałej kawiarni i ciastkarni.
To miejsce znów ma swój klimat w środku zapach miłości i aromat kawy i choćbym nie wiem jak długo Wam o tym opowiadała musicie przyjechać do Lwowa i do Edwarda. Tylko On jest w stanie pokazać Wam Lwów i opowiedzieć tysiące historii o każdym z miejsc. Ja nawet nie odważę się przekazywać chociaż jednej, bo z moich ust nigdy nie zabrzmi to tak wiarygodnie.
Ale naprawdę mówię Wam tam jest magia i zapach kawy.